Świadectwo Kamila (1)

Pierwszy tydzień lutego 2016r. spędziłem w Rzymie. Muszę powiedzieć, że Pan Bóg bardzo mnie dotknął w tym mieście… mieście męczenników, świętych, których wiara stała się jednym z fundamentów Kościoła. Pojechałem tam po to, aby uciec od pracy, problemów, zmęczenia. Nie spodziewałem się, że Tata zaplanował to jak zwykle – po swojemu. Codzienna msza, niemalże dziewięć godzin zwiedzania na dobę. Setki obrazów, kolorów, figur – ogrom historii, która zdawała się dziać na nowo, jeśli ktoś dobrze patrzył, czuł i słuchał. Podczas zwiedzania szczególny ślad w mojej duszy pozostawiły malowidła przedstawiające techniki torturowania pierwszych Chrześcijan: podtapianie, przypalanie, rozdzieranie ciała, rzucanie na pożarcie lwom, kamienowanie, krzyżowanie i inne. Każdy z nich mógł ocalić swoje życie, wyznając wiarę w boga pogańskiego. Myślę, że w takich skrajnych sytuacjach sama psychika nakazuje ratowanie własnego życia i ciężko jest zachować wolną wolę. Jednak ani apostołowie ani inni pierwsi Chrześcijanie nie zrezygnowali z Jezusa, którego znali osobiście bądź z bliskich, ustnych przekazów. To doświadczenie było dla mnie cenne, bo rozumowo żaden normalny człowiek nie pozwala się zabić za coś, co nie jest prawdą. Ogarnęło mnie poczucie ulgi, że Jezus naprawdę był, jest i będzie, że to namacalna prawda a nie rzewna historia sprzedawana od setek lat. Chciałbym się z Wami podzielić również ciekawym doświadczeniem związanym z obchodzonym rokiem miłosierdzia.

Podczas modlitwy 6 lutego 2016 r. dziękowałem Bogu za wyjazd do Rzymu i za zakon Pasjonistów. Wszystko to za sprawą przykrego wydarzenia, które nas spotkało – a mianowicie nie zdążyliśmy na samolot do domu. Rozmyślałem, dlaczego spóźniliśmy się na piątkowy lot do Polski. Zawsze uważałem, że to dzieje się tylko na filmach. Było to dla mnie dziwne, jak mogliśmy nie zdążyć – ani komunikacją miejską ani taksówką, w której prawie eksplodowałem ze złości. Wszyscy powtarzali jak mantrę – ojciec Pio nas zatrzymał… Jak Święty może utrudniać nam życie? W pierwszej kolejności (tradycyjnie) uznałem, że jest to kara zesłana na nas przez Boga. Złe rzeczy dzieją się złym ludziom. Po dłuższej chwili odrzuciłem tą myśl – jaka kara, za co? Bóg jest Miłością. Widziałem jakie zakłopotanie u organizatora wywołała ta sytuacja. Czworo młodych, niepełnoletnich ludzi, którym trzeba załatwić nocleg i powrót do domu (niektórym w ekspresowym, sobotnim terminie). Co powiedzą rodzice – czy stracą zaufanie? Pierwszy pomysł to przełożenie lotu na niedzielę dla czterech osób, pozostali musieliby polecieć w poniedziałek, a co za tym idzie perspektywa dwóch noclegów nie wiadomo gdzie. Stwierdziłem, że mogę spać na lotnisku, kompletnie mi to nie przeszkadzało. Gdy usłyszałem o zamiarze poproszenia o pomoc generała zakonu Pasjonistów, coś we mnie zadrżało. Dlaczego mamy kolejny raz komuś wchodzić z butami w życie, obarczać swoimi kłopotami, nieprzewidzianymi sytuacjami. Jesteśmy dorośli, wyciągnijmy oszczędności z kont i troszczmy się o siebie sami. Moje myślenie zaczęło ulegać zmianie, kiedy zobaczyłem, że Internet nie działa tak dobrze, jak się spodziewałem, karta bankowa organizatora podróży jest odrzucana przy płatności, a strona z moim kontem bankowym po sześciokrotnym logowaniu na różnych urządzeniach nadal „nie istnieje” (dopiero kiedy organizator dokonał wstępnych uzgodnień co do noclegu u Pasjonistów… konto bankowe ruszyło, oczywiście bez możliwości skorzystania z oszczędności). Nie miałem wątpliwości, że wszystko dobrze się skończy – prędzej czy później wrócilibyśmy do Polski. Towarzyszył mi jednak zapach porażki… nie przewidzieliśmy, że miasto Rzym zostanie sparaliżowane przeniesieniem relikwii Ojca Pio i naraziliśmy młodzież na niedogodności.

Do Pasjonistów (w osiem osób) przybyliśmy około 22:30, furtian dał nam klucze do pokoi. Byłem zażenowany tą sytuacją, bo jako dorośli, samodzielni ludzie musieliśmy korzystać z czyjejś pomocy, wkroczyć i zakłócać porządek – tak właściwie bez zapowiedzi. Po chwili wyszedł do nas gospodarz domu, wyglądał jakby przygotowywał się do snu. Bez zbędnego gadania (i tak nie rozumieliśmy po włosku) chwycił bagaż jedynej kobiety podróżującej z nami (Angeliki) i zaniósł go do pokoju. Czułem, jak w mojej duszy kończy się skala dobra, jakie właśnie otrzymujemy. To wynika z panujących u nas obyczajów, że faceci pomagają kobietom – w Polsce to naturalne. Z obiegowych opinii wiedziałem jednak, że w zakonach czy seminariach nie zawsze z szacunkiem mówi się o kobietach, traktując je często jako zagrożenie dla wzrostu duchowego kapłana. Dla mnie to nie była zwykła pomoc. Ja widziałem, jak gospodarz domu staje się sługą; widziałem, z jaką troską słucha łamiącego się trochę głosu organizatora i pomaga rozlokować przybyszów po pokojach – porozumiewając się z nimi językiem miłości (życząc spokojnej nocy). Widziałem, jak przejmuje inicjatywę w zaradzeniu naszym problemom i podejmuje się odwiezienia jednego z naszych chłopaków w sobotę po 15:00 na stację kolejową, tak aby na pewno dotarł do rodziców, którzy odbiorą go w północnych Włoszech (chłopak nigdy nie jechał pociągiem i bardzo się bał). To wszystko działo się tak szybko, że nie potrafiłem nadać temu właściwego znaczenia.

Również w środę poprzedzającą piątkowe wydarzenia, kiedy przybyliśmy do tego zakonu po raz pierwszy, aby obejrzeć kościół i klasztor – zależało nam, aby nie zwracać na siebie uwagi, nie robić zbędnej sensacji i nie zakłócać życia zakonnego. Zaproszenie na obiad było czymś zawstydzającym moją samodzielność – tak przynajmniej czułem. Wszyscy nie spodziewaliśmy się takiego dobra, takiego przyjęcia, przywitania, zagadywania. W refektarzu zakonnym, zwykłej jadalni czułem się dziwnie, tak jakbym wszedł w brudnym płaszczu do renomowanej, drogiej restauracji. Nie zapomnę, kiedy jeden z braci usilnie tłumaczył do czego służy talerz pod spodem (pomimo, że każdy to wiedział), gdzie stoją jakie potrawy. Co chwila kolejny z nich zachęcał do jedzenia i picia wina. Miałem wrażenie, że wokół nas krąży ciągle kilku zawodowych kelnerów różnego pochodzenia, mówiących w różnych językach. Inni jeszcze próbowali nas zatrzymać, namawiając usilnie na kawę po obiedzie. Paradoksalnie my sami nie zatroszczylibyśmy się o siebie z taką miłością. Już wtedy zastanawiałem się o co tu chodzi. Nie potrafiłem wyrazić wdzięczności za to wszystko, co otrzymałem, chociaż tak bardzo chciałem to zrobić. Serce we mnie pałało, kiedy to się działo.

Oczywiście rozumowo potrafiłem sobie to wszystko wytłumaczyć – głodnych nakarmić, spragnionych napoić, podróżnych w dom przyjąć (z dwojga złego dobrze, że nie więźniów pocieszać). W roku miłosierdzia było to dla mnie piękne doświadczenie. Traktowałem je jak rutynową procedurę, która automatycznie została wdrożona po naszym przybyciu. Po ludzku tak należało zrobić i już. Nie ma potrzeby szukania drugiego dna. Sam bym tak zrobił. Może było łatwiej o taki gest, bo nie byliśmy dla siebie tak zupełnie obcymi ludźmi (przecież organizator jest Pasjonistą), ale z drugiej strony jednak obcymi, z innej prowincji – obdarzonymi z góry ogromnym zaufaniem. Dopiero na spokojnie w domu namacalnie dotarło do mnie, że ludzie, którzy współpracują z Bogiem upodabniają się w miłości do Niego, do tego stopnia, że my jak uczniowie idący do Emaus, nie potrafimy Go w nich rozpoznać – widzimy tylko ich ludzką naturę. Kombinując na własne sposoby nie korzystamy z najprostszych, Bożych rozwiązań. Przecież sam Jezus w swojej mowie pożegnalnej do uczniów z Ewangelii Św. Jana (J 13,34-35) wyraźnie podkreśla: Przykazanie nowe daję wam, abyście się wzajemnie miłowali tak, jak Ja was umiłowałem; żebyście i wy tak się miłowali wzajemnie. Po tym wszyscy poznają, żeście uczniami moimi, jeśli będziecie się wzajemnie miłowali. Znam te słowa, natomiast były one kluczem do zrozumienia tej całej sytuacji, pseudo-porażki, brakującym elementem układanki. Teraz wiem, dlaczego czułem się dziwnie w tym zakonie, bo to sam Jezus usługiwał nam przy stole, sprzątał naczynia, nosił bagaże i żegnał nas przed snem – Bóg, który mieszka w każdym człowieku. Codziennie modlę się o to, abym czuł Bożą obecność w swoim życiu. Paradoksalnie, kiedy Bóg zbliża się do mnie, ja chcę zapaść się pod ziemię, powtarzam za świętym Piotrem – Panie, Ty będziesz mnie karmił? Ty będziesz sprzątał po mnie naczynia? Ty będziesz mi walizkę nosił? Ty przygarniesz mnie pod swój dach?

Widzę, że dużo pracy jeszcze przede mną. Choć jestem dzieckiem Boga, jeszcze nie do końca wierzę w Jego bezinteresowną miłość, zachowując się śmiesznie, próbując za nią płacić tym, co i tak dawno należy do Pana.

Kamil

6 lutego 2016 roku

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *